czwartek, 29 sierpnia 2013

Shadowisko 2013

Na kolejną trasę nie trzeba było czekać. Mija tydzień i już jutro początek Shadowiska. Tym razem w Wiśle.
Przy okazji zlotu zamówiłem deflektor bo przy samej szybie łeb chce urwać przy szybszej i dłuższej jeździe.

poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Dzień siedemnasty i osiemnasty. Powrót do kraju.

Po urodzinowym grillu startujemy dopiero o 14.00. Udaje się dotrzeć do Niemiec. Wieczorem podejmujemy decyzję, że jutro każdy jedzie w swoją stronę (Matrix do Szczecina ja przez Wrocław do Łodzi). Ostatniego dnia przejeżdżam 1195km w dwanaście godzin i dwadzieścia minut. Trzy razy spada mi łańcuch. Podsumowując przejechałem 9681km.  Było warto



Dzień szesnasty.czyli czterdzieści lat minęło.

Droga się dłuży bo w zasadzie pozostaje tylko powrót. We Francji za trzecim podejściem rozbijamy się na campie za 14 euro więc w sumie normalnie. Problemy sprawia zakupiony wcześniej grill jednorazowy. Pałatka stoi a grill nawet się nie zaczerwienił. Matriź decyduje się wrzucić kiełbay do grilla. Saszłyki zostają. Po ... bardzo długim czasie grill się rozkręca. Sto lat, grants, i w kimę. Teraz już z górki

Dzień piętnasty. Barcelona -Més que un club.

Gnamy z rana ile sił bo chcę zdążyć na mecz. Nadal nie wiemy czy początek o 17 czy 19. Docieramy na Nou Camp przed 15.00 po przejechaniu 410km. Bilety owszem są ale już za 79euro. Cóż biorę. Banam na buźce bo za 4 godziny zobaczę tych co nigdy bym nie uwierzył że t o się kiedykolwiek wydarzy. Na tym stadionie Smolarek kręcił zawodników Sowiteskiego Sajuza a podczas olimpiady o mało nie otarliśmy się o złoto. Na stadion wchodzę 1,5 h przed rozpoczęciem. Jest niesamowicie. Ostatetecznie widzów było 71 tys. Neymar na ławie a Messi gra swoje. MEcz kończy się przy stanie 7:0 dla dumy Katalonii. Szybko zleciało. Magia stadionu robi swoje i jeszcze po zakończeniu siedzę i nie wierzę że naprawdę byłem tu. Podczas meczu poznaję Duńczyka, któremu specjalnie się muszę przedstawiać (po koszulce wie jaka drużyna wyeliminowała Broendby w LM w 96'). Robimy sobie nawzajem pamiątkowe fotki. Cóż opuszczam stadion. Późnym wieczorem ruszamy z Matrixem w stronę Francji. Śpimy na stasji Respol.

Dzień czternasty. Walencja i El Saler.

Rano ruszamy na zwiedzanie Cordoby. Alcazar, stare miasto i już o 13 jestes znowu w siodłach. Plan to dotrzeć do Walencji. Po dotarciu okazuje ponownie że pole, które powinno być rzecz jasna nie ma. Powolutku tego wszystkiego zaczynam mieć dosyć. Matrix zagaduje  dwóch Francuzów i dają nam namiary na pole pod Walencją. Jedziemy na czuja bo  oczywiście znaków albo brak albo prowadzą donikąd. W końcu docieramy. Pole bagatela 27 euro. Tradycyjnie kartą płacić nie nie można. W mieście  podobno jest bankomat. No jest, ale kasy w nim nie ma. Ratuje nas starszy sprzedawca. Wielki szacun w jego stronę. Z grubsza przedstawiamy mu nasz problem. O dziwo zna angielski. Płacimy górką i dostajemy w papierze 50 eurosów. Pozostaje rozbicie namiotu. Patent na dwie szpili ciężko zrobić bo jes grysik. Pożyczamy hammera i w końcu idziemy spać.

Dzień trzynasty. Granada Cordoba

Wczorajszy mamrot trochę opóźnił start, ale przed 9.00 stoimy już w kolejce. Kupujemy bilety tuż przed 10.00 po 13 euro. Niestety wejście popołudniowe na 14.00. W kasie pozostało 89 biletów. TO jakieś nieporozumienie. Zjeżdżamy na śniadanie i kawę do miasta. Serek, który zakupiliśmy ciężko strawić. Do tego kawa na marokańskiej jeszcze wodzie wodzie ma dziwnie słony smak. Generalnie porażka. Startujemy znowu na górę bo już się południe zrobiło. Po tym co widziałem nad Loarą muzułmański relikt na kolana nie rzuca. Odwiedzić jednak warto. Zwiedzanie zajmuje 2,5 godziny. O 17.00 ruszamy dopiero w stronę Cordoby. Po dotarciu na pole recepcjonistka oznajmia nam, że nie mieścimy się w promocyjnej ofercie (samochód, namiot i dwie osoby) za 26 euro dodatkowo za motonoga trzeba wybecalować 5 euro. Kartą oczywiście płacić się nie da. Taki to kraj. Żegnamy zatem panią i ruszamy na drugi camp. Tu szok. Żywej duszy nie ma. Teren wielki. Śpimy za free na podeście hotelu

niedziela, 25 sierpnia 2013

Dzień dwunasty, Dzień gospodarczy

Spakowani dopiero o 13.00 ruszamy do miasta żeby zwiedzić Alhambrę. Niestety biletów brak.Wracamy zatem na pole, ponownie rozbijamy namiot w zasadzie w tym samym miejscu i robimy dzień gospodarczy. Pranie, pływanie w ba

senie, gitara hiszpańska i lidlowski mamrot.

sobota, 24 sierpnia 2013

Dzień jedenasty. Gibralatar.

Wstajemy dość szybko i kierujemy się na Upper Rock. Przejście do angielskiej enklawy dość tłoczne.Na szczęście motorem daj się objechać stojące w korku auta i już za moment jesteśmy w GBR. Matrix po przekroczeniu granicy pyta mnie: " Którą stroną tu  się jeździ?" Odpowiadam że nie wiem ale dla bezpieczeństwa trzymam się lewej strony. Na szczęście przy pierwszym rondzie okazuje się, że "jest po naszemu". Zanim wdrapiemy się na szczyt robimy zdjęcie przy " Lady of Europe" czyli najdalej wysuniętym krańcu Europy.
Po głowie zaczyna chodzić gdzie pozostałe trzy są. Hm, Do przyszłego roku ustalę i pewnie ruszę.
Dojeżdżamy na górę. Bilety do parku po 13 euro za motocykl i kierowcę.  Bliskość małp i to co potrafią warte tej ceny. W tunelu z II wojny światowej jest tablica i specjalne miejsce poświęcone naszemu premierowi Władysławowi Sikorskiemu. Miło na sercu się robi gdzie można poczytać po polsku tak daleko od kraju.


Zwiedzanie zabrało nam zbyt wiele czasu. Późnym popołudniem ruszamy w stronę Granady. Ujechane 40 km i znowu dopada mnie sen. Stajemy na plaży na Costa del Sol gdzie podobno dziewczyny lubią brąz. Kąpiel w Morzu Śródziemnym nie rzuca na kolana. Temperatura wody jak w Adriatyku. Krótka drzemka (Matrix aktualizuje swojego bloga) i ruszamy dalej. Z bólami mimo dokładnego adresu docieramy w końcu na pole camping. Namiot rozbijamy na dwóch szpilkach to taki mój nowy patent. Jest prawie północ. Jeszcze szklanka wina i idziemy spać.








Dzień dziesiąty. Rabat i powrót do Europy

Niestety bliskość oceanu daje się odczuć. Opadająca wilgoć na śpiwory dość szybko nas wybudza. Ruszamy w kierunku stolicy. Przy wieży Hassana spotykamy trzech Francuzów. Moja koszulka zachęca ich do rozmowy. Jestem w szoku że pamiętają Wielki Widzew i wymieniają ciurkiem zawodników: Smolarka, Bońka, Młynarczyka. Do tego jeszcze pamiętają wyniki potyczek z Liverpoolem, St. Etienne i Juventusem. Jestem w szoku!. Zaliczamy jeszcze rynek w w Sali i gonimy w stronę Tangeru żeby zdążyć na prom. Temperatura znowu nie rozpieszcza. Jest 41C. Śmigamy autostradą. O 16 zjeżdżamy na stację z parkingiem bo mnie zaczyna sen dopadać. Miętowa herbata i multiwitamina wraca życie. Przed 19 jesteśmy w porcie. Tym razem odprawa bez przygód. Od 21.00 wypływamy i przed północą docieramy do Europy.Do Gibraltaru z Algerciras pozostaje 20 km.  Liczymy, że szybko odnajdziemy camp na którym chcemy się rozbić. Niestety GPS wywozi nas w centrum miasta oznajmując "jesteś u celu". Cel nijak się ma do tego gdzie chcieliśmy dotrzeć. Miejscowy policjant szkicuje mi na serwetce z pizzeri jak dotrzeć gdzie chcemy. Oczywiście angielskiego nie zna. Zapamiętuję słowo "iglesia" czyli kościół przy którym mamy skręcić w stronę pola. O 1.30 docieramy do campingu. Niestety dozorca oznajmuje nam że jest cisza nocna (od 23 do 7.00) i zaprasza dopiero rano. Myślałem że go rozniosę. Całe szczęście że dzieliła nas brama. Śpimy zatem przy plaży nie po raz pierwszy zresztą.

Dzień dziewiąty. Marakesz i Casablanca.

Startujemy dość wcześnie po sytym śniadaniu. Okazało się że puściły jednak dwa słoiki, a nie jeden więc wciągamy mieszankę gołąbków i pulpetów. Droga do Marakeszu to w zasadzie zjazd górskimi przełęczami góra-dół, zakręt i tak przez prawie 70 km. Najdłuższy prosty odcinek nie przekracza 200 metrów! Docieramy około południa. Uliczny termometr pokazuje 51C! W życiu nie byłem w bardziej gorącej temperaturze. Zwiedzamy miasto przy okazji robiąc drobne zakupy pamiątek. Matrix daje pokaz swoich umiejętności targowania. Z 950DH utargował do 370. Nie wierzyłem że się uda.
 Przed 17.00 wyjeżdżamy w stronę Casablanki. Lecimy autostradą licząc, że szybsza jazda nas schłodzi. Nic z tego. Gorące powietrze wręcz przykleja się do ciuchów. Późnym wieczorem docieramy do Casablanki. Przez miasto jedziemy już po zachodzie słońca. Miasto jak wiele w Europie. Pełno reklam KFC. Niestety to co najpiękniejsze został w Atlasie.
Po dziewięciu dniach tułaczki w końcu ujrzeliśmy ocean.


Nocne zdjęcia przy meczecie Hassana II i ruszamy w stronę Rabatu. 40 km przed stolicą zatrzymujemy się na stacji benzynowej na nocleg.

piątek, 23 sierpnia 2013

Dzień ósmy. Wąwozy Todra i Dades.


No i stało się. Na ten dzień bardzo długo czekałem żeby zmierzyć się z tym co naprawdę ma być trudne. Wyruszam około dziewiątej, a Matrix zostaje w hotelu i czeka na sygnał jak zjadę. sam wjazd do wąwozu już powala. Wypiętrzone skały kumulujące się na górze sprawiają wrażenie jakby za chwilę miały się zawalić. Jadę ale co chwila postój żeby uwiecznić to co widać. Jest niesamowicie. Dojeżdżam do Tamtetoucht gdzie za chwilę ma  być droga w stronę wąwozu Dades. Niestety nie znajduję. Lecę dalej dojeżdżam, aż do Imichil i niestety muszę wrócić( nazwy w mapie nie zawsze pokrywają się z tym co jest napisane na drogowych tablicach). W Agoudal kieruje się przez  "centrum" na górską drogę w kierunku na Tilmi i Msemir. Jest ciężko. Droga w zasadzie wygląda jak ta przez Czerwone Wierchy w Tatrach, czyli nie droga a ścieżka. Na motor niekoniecznie. Brnę tak przez cztery godziny 60 km. Po drodze dwie gleby(szkoda że gratów w hotelu nie zostawiłem bo za każdym razem muszę zwalić namiot i rolkę bo inaczej sam nie jestem wstanie podnieść motocykla. Widoki niesamowite. Minąłem się ledwie z z trzema samochodami i kilkoma wypasanymi wielbłądami. Wreszcie  docieram do drogi prowadzącej do Msemir. Pozostaje około 4 km. Niestety ostatnia przeszkoda to most w budowie. Na szczęście koryto rzeki wyschnięte. Jakoś przebrnąłem. Teraz w zasadzie powinno być z górki do samego Dades. Prózne nadzieje. Co chwila droga się kończy już jestem mocno spóźniony. Docieram wreszcie na szczyt - koniec wąwozu Dades. Jest znacznie potężniejszy od Todry. Do zjechania 54km po krętej ale malowniczej drodze. Z przerwami na zdjęcia po godzinie spotkam Matrixa, który wyjechał po mnie na początek wąwozu. Jestem szczęśliwy że go widzę. Ruszamy już razem. Wkrótce się ściemnia. Matrix załatwia nocleg za 100 faflunów (oczywiście po targowaniu). Motory zaparkowane w barze. Śpimy razem w  jednym łóżku, kibelek jest narciarski, a pod prysznicem 10cm karakany. Na dodatek podczas jazdy w górach puścił jeden słoik więc czeka nas płukanie kufra i pranie ciuchów. Styrany szybko zasypiam













Dzień siódmy- W Atlas Wysoki...

Wczesna pobudka bo nasz plan na dzisiaj to dotrzeć do wąwozów Todra i Dades. Matrix cały czas ma problem z dwójką.Znosimy bagaże i szykujemy się do śniadania. Jest 8.15 (wydają od 8) a tu gościu mówi że jeszcze godzina. Myślał że jak już graty wynieśliśmy to sobie odpuścimy. Nic z tego. Moje spojrzenie przekonało go że jednak czas podawać. Przed wyjazdem dopłacamy za nocną "ochronę" motrów 15 faflunów(tak tą walutę ochrzcił Matrix) po targowaniu.
Nazwana szumnie droga krajowa między Sefrou a Midelt to jakieś nieporozumienie. Prawdziwy off-road. Moje wiadro daje rady ale shadowka Matrixa wywala oczy. Do tego słońce daje na 42C więc średnia prędkość 110km/h. 1/3 trasy na stojąco żeby du...nie odbić. Piękne winkle rekompensują niedogodności bruku i wysoką temperaturę. Co chwila stajemy żeby robić zdjęcia. Przed 19 docieramy do Tinghir. Logujemy się w hotelu za 300 faflunów. Wystawiamy motory przed hotel w ramach promocji. W zamian dostajemy miętową herbatę.



Rozmowa z miejscowym uświadamia nam że na 28 km trasy różnica wzniesień wynosi ponad 2000 km.  Matrix z uwagi na problem z dwójką odpuszcza jutrzejszy wyjazd w wąwozy. Kończymy wczoraj zaczęty krupnik i idziemy spać. Przybyło 497 km.




czwartek, 22 sierpnia 2013

Dzień szósty. Meknes i Fes

Wystartowaliśmy około 9.00 w kierunku Meknes. Ciężko było się rozstawać z tym fajnym hotelem. Po drodze zwiedzamy ruiny Volubilis, rzymskiego miasta pamiętającego cesarza Karakalę. Wejście 10 DH więc tanio. Oprowadza nas licencjonowany przewodnik. Trochę mylą mu się porządki greckiej architektury, ale mimo wszystko było warto. Na koniec kasuje nas jeszcze dodatkowo po 20 DH.



Rzymskie ruiny w których mieszkało ponoc 5000 ludzi na 5 ha zostawiamy w tle i ruszamy w stronę Meknes. Do przejechania ledwie 40 km więc docieramy tam w samo południe. Krótkie targowanie o parking i za  4 euro zostawiamy bezpiecznie maszyny i udajemy się na zwiedzanie.

Stara Medyna robi wrażenie. Próba doścignięcia Ludwika XVI przez ówczesnego sułtana można uznać za udaną. Wiele krwi niestety spłynęło.

Za nim ruszymy dalej zlewamy siodła dużą dawką wody bo nie sposób ich nawet dotknąć, a co dopiero siedzieć. Do Fezu lecimy autostradą licząc, że będzie trochę chłodniej... Przejazd 12 DH. Docieramy dość szybko. Fez - stara stolica jest naprawdę ogromny. Podzielony zasadniczo na trzy dzielnice. Nas interesuje oczywiście Stara Medyna. Szukając miejsca na parking docieramy na wzgórza miasta. Matrixowi zagotowała się chłodnica. To nie koniec nieszczęść. Przy zdejmowaniu kufra dwóch małolatów na skuterze kradnie mi mój telefon. Pewnie łudzili się że to nie wiadomo co... Hm szkoda bo nie mogę odtąd prowadzić bloga na "żywo" (wszystko spisuję w notesie żeby nie umknęło po powrocie). 

Podjeżdżający samochód ochrony prowadzi nas na posterunek policji. Zdaję sobie sprawę że to tylko strata czasu bo telefonu nie uda się odzyskać. Powiększam zatem statystykę niewykrywalności. Ale protokół przetłumaczony z angielskiego na berberyjski- BOMBA!. Niestety nie chcieli mi dać kopii na pamiątkę. 
Na komisariacie trochę zeszło. Z dalszej podróży nici, zmuszeni jesteśmy poszukać noclegu w mieście. Po targowaniu płacimy za hotel 35 euro. Na szczęście jest klima. Po przejściach dnia degustujemy krupniczek zabrany jeszcze z Polski i ruszamy w miasto. Fez jest piękny, wszak to dawna stolica francuskiej kolonii. Zwiedzanie po wschodzie też ma swoje zalety.

piątek, 9 sierpnia 2013

Dzień piąty. Powitanie z Afryką.

Po nocnych przygodach z celnikami i przejechaniu ok. 40km docieramy do pierwszej stacji z parkingiem. Tankujemy maszyny do pełna i dmuchamy materace.  Jest około trzeciej nad ranem, ale w Maroku "dopiero" druga więc na koniec po trudach dnia i nocy delektujemy się szklaneczką hiszpańskiego wina (słabiutkie tak na marginesie) oraz  tyrolską z polskiego marketu i szybko zasypiamy.
Wstajemy o dziewiątej. Poranna toaleta i ruszamy w drogę. Na zjeździe z autostrady okazuje się że można płacić jedynie dirhamami. Karta visa czy maestro odpada. Głupio się uśmiechamy pani w zasadzie też. Koniec końców Matrix daje 5 euro (grubo przepłacając) i mamy zielone światło. Pierwszą miejscowością jest Tetuan zwane "córką Grenady". Szczegòłów nie ma sensu tu przybliżać. Parkujemy maszyny przy poczcie i kinie żeby łatwo wrócić.
Szybko poznajemy przygodnego przewodnika- Ahmeda, który oprowadza nas po interesujących nas miejscach i tych, które sam poleca. Kosztujemy symbolicznej miętowej herbaty, podziwiamy piękne dywany oraz odkrywamy niesamowite aromaty. Mamy szanse po raz pierwszy poznać smak i klimat targowania się. Na koniec niestety z Ahmedem nie końca porozumieliśmy się do ceny jego usługi i znowu przepłacamy już drugi raz tego dnia! (trochę w tym naszej winy bo jeszcze nie załapaliśmy przeliczników kursów)
Ruszamy dalej. Drugie miasto w naszej podróży to Chaouen. Pięknie położone na stokach gòry której zawdzięcza swoją nazwę. Ponieważ temperatura sięga 40C logujemy się w cieniu i rozstawiamy nasz "majdan". Ja robię kawę a Matrix walczy z uciekającym wi-fi. Niestety przegrał. Ponieważ słoneczko nie odpuszcza wciągamy jeszcze fasolową. Poznajemy przy okazji parę austriacko-niemiecką. Chyba już byli po anschlussie ;-) On na Africe, a ona na GS 650. Szukali już noclegu. Dla nas jeszcze za wcześnie.Po krótkiej rozmowie rozstajemy się życząc sobie nawzajem udanej wyprawy. Ruszamy zatem dalej. Wkrótce muszę poprawić  słuchawki, które mi się wysunęły. Mówię do Matrixa: Ruszaj przodem. Zaraz Cię dogonię". Jakbym wypowiedział to w złą godzinę. Mijam może cztery winkle i widzę przewróconą shadowke a Matrixa nie! Dojeżdzam i widzę że Matrix cały. Miejscowi pomagają nam podnieść motór. "Szadołka" ma pogiętego gmola i wygięte lusterko. Matrix pościerany na rękach. Poza tym ok. Jednak z jazdą ciężko. Szukamy mechanika i udało się wszystko poskładać. Tego dnia do Meknes już nie docieramy. Zabrakło 50km. Znajdujemy hotelik z basenem i klimatyzowanym pokojem za 10euro i tam zostajemy


Dzień czwarty. Maroko tuż tuż

Wstaliśmy jak na nas bardzo późno bo już było grubo po dziewiątej. To pierwsza noc gdzie normalnie mogłem spać. Matrix znalazł źródło uciekającego powietrza. Okazało się że puścił klej przy zaworze. Niby firmowy materac po kilku razach przepuśił.
Śniadanie na ciepło, pakowanie i już około południa byliśmy w trasie. Droga krajobrazowo przepiękna ale winki jak na lekarstwo. Dwa pasy w jedną stronę i nic się nie dzieje...
Po przejechaniu 500km docieramy do Algerciras.
Było nudno, no to się zaczęło. Kilka kompanii przewoźniczych. Cenników nie ma a w dodatku panie w okienku rozumieją tylko w ojczystym języku, czyli hiszpańskim.
W końcu udaje się kupić bilety na prom. Wypłynięcie o godz. 21.00.
Klimat marokański wyczuwalny już w porcie. Mija 22.00 i nic. Mija 23.00 i dalej nic. 20 minut później zaczyna się ruch. Jako bikerzy wjeżdżamy pierwsi po tirach. Wypływamy o północy.
W trakcie rejsu wypełniamy dwa ciekawe druki z których niewiele rozumiemy. Jeden dotyczy zielonej karty a drugi stempla w paszporcie. Pomaga nam je wypełnić Francuz, który wcześniej robi na fotkę e porcie. Po 1,5 godzinnym rejsie docieramy do Tangeru. Wyjeżdżamy i zaczynają się problemy z marokańskimi celnikami. Ubrany w moro zostałem uznany za terrorystę ze Specnazu. Wiadro przechodzi pełny przegląd jednak nie techniczny. Pan pieczołowicie przegląda kufry zadając różne pytania. Tylko się domyślam. Czy np GPS to nie nadajnik wyrzutni rakietowych? A pompka do materaca może posłużyć za broń. Matrixowi dzięki mnie też się obrywa. "You have gun?"
I na koniec wisienka na torcie. Musiałem rozpiąć zbroję czy nie na piersiach przypiętych ładunków wybuchowych. W tym czasie pies obwąchuje nasz motory w poszukiwaniu narkotyków. Ostatecznie w końcu nas puszczają. Wniosek jeden. Nie zakładajcie wojskowych ciuchów jadąc do Maroka.


wtorek, 6 sierpnia 2013

Dzień trzeci, a może jeszcze drugi

Przed północą dotarliśmy fo San Sebastian po przejechaniu 974km.Niestety jeszcze po drodze zaczęło błyskać. To był początek problemòw. Nie dosyć że zaczęło się prawdziwe oberwanie chmury to na domiar złego nie znaleźliśmy żadnego noclegu. Założyliśmy obóz w centrum miasta.
Miasto na pewno robi wrażenie, ale w tym momencie mieliśmy dosyć wszystkiego, a przynajmniej ja. Jak zwykle siła spokoju Matrixa wzięła górę.
Posileni gorącą herbatą i bananowcem Natalii bez zmrużenia oka ruszyliśmy w dalszą drogę. Organizm jednak szybko odmówił współpracy. Matrix miał nawet sen... podczas jazdy.Zjechaliśmy zatem na stację i legnęliśmy na motocyklowych. Złapaliśmy trochę snu i porannym zachmurzonym słońcu ruszyliśmy dalej. Cudowne winkle i widoki szybko zrekompensowały nieprzespaną noc. Po południu dotarliśmy do miejscowości Plasencia na camping z basenem w którym niczym senior Siarra kąpaliśmy się w nim sami. Teraz po północy idziemy spać. Jutro Algerciras...

Dzień drugi - marzenie złomiarzy

Spaliśmy pierwszą noc na campie około 100 km od Paryża za 12euro. Mimo że materac cały czas przepuszczał (wkrótce uda się go naprawić dzięki Matrixowi) można uznać noc za przespaną i to bez szarpidrutów w tle. Wystartowaliśmy około 9.00. W Paryżu spotkaliśmy Polaka - motocyklistę, który od 10 lat tam pracuje. Z braku czasu nie udało się za długo porozmawiać ale dzięki niemu odkryłem nowe drogi, ktòrymi można poruszać sie po centrum stolicy Francji.
Około poludnia ruszyliśmy w dalszą drogę w kierunku Hiszpanii...

Pierwszy dzień czyli spotkanie na trasie

Z Matrixem wspólną trasę rozpoczeliśmy od spotkania na autostradzie w Niemczech. Oczywiście nikt nas tam wcześniej nie był... Ale wujek Google był chyba wszędzie i nam podpowiedział. W sumie tego dnia przejechaliśmy przez pięć krajów. Na liczniku przybyło 1063km.

Przystanek Woodstock

Pierwszy przystanek zaliczony. Było super. Pogoda nieco przesadziła.