czwartek, 29 sierpnia 2013
Shadowisko 2013
Przy okazji zlotu zamówiłem deflektor bo przy samej szybie łeb chce urwać przy szybszej i dłuższej jeździe.
poniedziałek, 26 sierpnia 2013
Dzień siedemnasty i osiemnasty. Powrót do kraju.
Dzień szesnasty.czyli czterdzieści lat minęło.
Dzień piętnasty. Barcelona -Més que un club.
Dzień czternasty. Walencja i El Saler.
Dzień trzynasty. Granada Cordoba
niedziela, 25 sierpnia 2013
Dzień dwunasty, Dzień gospodarczy
senie, gitara hiszpańska i lidlowski mamrot.
sobota, 24 sierpnia 2013
Dzień jedenasty. Gibralatar.
Po głowie zaczyna chodzić gdzie pozostałe trzy są. Hm, Do przyszłego roku ustalę i pewnie ruszę.
Dojeżdżamy na górę. Bilety do parku po 13 euro za motocykl i kierowcę. Bliskość małp i to co potrafią warte tej ceny. W tunelu z II wojny światowej jest tablica i specjalne miejsce poświęcone naszemu premierowi Władysławowi Sikorskiemu. Miło na sercu się robi gdzie można poczytać po polsku tak daleko od kraju.
Zwiedzanie zabrało nam zbyt wiele czasu. Późnym popołudniem ruszamy w stronę Granady. Ujechane 40 km i znowu dopada mnie sen. Stajemy na plaży na Costa del Sol gdzie podobno dziewczyny lubią brąz. Kąpiel w Morzu Śródziemnym nie rzuca na kolana. Temperatura wody jak w Adriatyku. Krótka drzemka (Matrix aktualizuje swojego bloga) i ruszamy dalej. Z bólami mimo dokładnego adresu docieramy w końcu na pole camping. Namiot rozbijamy na dwóch szpilkach to taki mój nowy patent. Jest prawie północ. Jeszcze szklanka wina i idziemy spać.
Dzień dziesiąty. Rabat i powrót do Europy
Dzień dziewiąty. Marakesz i Casablanca.
Przed 17.00 wyjeżdżamy w stronę Casablanki. Lecimy autostradą licząc, że szybsza jazda nas schłodzi. Nic z tego. Gorące powietrze wręcz przykleja się do ciuchów. Późnym wieczorem docieramy do Casablanki. Przez miasto jedziemy już po zachodzie słońca. Miasto jak wiele w Europie. Pełno reklam KFC. Niestety to co najpiękniejsze został w Atlasie.
Po dziewięciu dniach tułaczki w końcu ujrzeliśmy ocean.
Nocne zdjęcia przy meczecie Hassana II i ruszamy w stronę Rabatu. 40 km przed stolicą zatrzymujemy się na stacji benzynowej na nocleg.
piątek, 23 sierpnia 2013
Dzień ósmy. Wąwozy Todra i Dades.
Dzień siódmy- W Atlas Wysoki...
Nazwana szumnie droga krajowa między Sefrou a Midelt to jakieś nieporozumienie. Prawdziwy off-road. Moje wiadro daje rady ale shadowka Matrixa wywala oczy. Do tego słońce daje na 42C więc średnia prędkość 110km/h. 1/3 trasy na stojąco żeby du...nie odbić. Piękne winkle rekompensują niedogodności bruku i wysoką temperaturę. Co chwila stajemy żeby robić zdjęcia. Przed 19 docieramy do Tinghir. Logujemy się w hotelu za 300 faflunów. Wystawiamy motory przed hotel w ramach promocji. W zamian dostajemy miętową herbatę.
Rozmowa z miejscowym uświadamia nam że na 28 km trasy różnica wzniesień wynosi ponad 2000 km. Matrix z uwagi na problem z dwójką odpuszcza jutrzejszy wyjazd w wąwozy. Kończymy wczoraj zaczęty krupnik i idziemy spać. Przybyło 497 km.
czwartek, 22 sierpnia 2013
Dzień szósty. Meknes i Fes
Rzymskie ruiny w których mieszkało ponoc 5000 ludzi na 5 ha zostawiamy w tle i ruszamy w stronę Meknes. Do przejechania ledwie 40 km więc docieramy tam w samo południe. Krótkie targowanie o parking i za 4 euro zostawiamy bezpiecznie maszyny i udajemy się na zwiedzanie.
Stara Medyna robi wrażenie. Próba doścignięcia Ludwika XVI przez ówczesnego sułtana można uznać za udaną. Wiele krwi niestety spłynęło.
Za nim ruszymy dalej zlewamy siodła dużą dawką wody bo nie sposób ich nawet dotknąć, a co dopiero siedzieć. Do Fezu lecimy autostradą licząc, że będzie trochę chłodniej... Przejazd 12 DH. Docieramy dość szybko. Fez - stara stolica jest naprawdę ogromny. Podzielony zasadniczo na trzy dzielnice. Nas interesuje oczywiście Stara Medyna. Szukając miejsca na parking docieramy na wzgórza miasta. Matrixowi zagotowała się chłodnica. To nie koniec nieszczęść. Przy zdejmowaniu kufra dwóch małolatów na skuterze kradnie mi mój telefon. Pewnie łudzili się że to nie wiadomo co... Hm szkoda bo nie mogę odtąd prowadzić bloga na "żywo" (wszystko spisuję w notesie żeby nie umknęło po powrocie).
Podjeżdżający samochód ochrony prowadzi nas na posterunek policji. Zdaję sobie sprawę że to tylko strata czasu bo telefonu nie uda się odzyskać. Powiększam zatem statystykę niewykrywalności. Ale protokół przetłumaczony z angielskiego na berberyjski- BOMBA!. Niestety nie chcieli mi dać kopii na pamiątkę.
Na komisariacie trochę zeszło. Z dalszej podróży nici, zmuszeni jesteśmy poszukać noclegu w mieście. Po targowaniu płacimy za hotel 35 euro. Na szczęście jest klima. Po przejściach dnia degustujemy krupniczek zabrany jeszcze z Polski i ruszamy w miasto. Fez jest piękny, wszak to dawna stolica francuskiej kolonii. Zwiedzanie po wschodzie też ma swoje zalety.
piątek, 9 sierpnia 2013
Dzień piąty. Powitanie z Afryką.
Wstajemy o dziewiątej. Poranna toaleta i ruszamy w drogę. Na zjeździe z autostrady okazuje się że można płacić jedynie dirhamami. Karta visa czy maestro odpada. Głupio się uśmiechamy pani w zasadzie też. Koniec końców Matrix daje 5 euro (grubo przepłacając) i mamy zielone światło. Pierwszą miejscowością jest Tetuan zwane "córką Grenady". Szczegòłów nie ma sensu tu przybliżać. Parkujemy maszyny przy poczcie i kinie żeby łatwo wrócić.
Szybko poznajemy przygodnego przewodnika- Ahmeda, który oprowadza nas po interesujących nas miejscach i tych, które sam poleca. Kosztujemy symbolicznej miętowej herbaty, podziwiamy piękne dywany oraz odkrywamy niesamowite aromaty. Mamy szanse po raz pierwszy poznać smak i klimat targowania się. Na koniec niestety z Ahmedem nie końca porozumieliśmy się do ceny jego usługi i znowu przepłacamy już drugi raz tego dnia! (trochę w tym naszej winy bo jeszcze nie załapaliśmy przeliczników kursów)
Ruszamy dalej. Drugie miasto w naszej podróży to Chaouen. Pięknie położone na stokach gòry której zawdzięcza swoją nazwę. Ponieważ temperatura sięga 40C logujemy się w cieniu i rozstawiamy nasz "majdan". Ja robię kawę a Matrix walczy z uciekającym wi-fi. Niestety przegrał. Ponieważ słoneczko nie odpuszcza wciągamy jeszcze fasolową. Poznajemy przy okazji parę austriacko-niemiecką. Chyba już byli po anschlussie ;-) On na Africe, a ona na GS 650. Szukali już noclegu. Dla nas jeszcze za wcześnie.Po krótkiej rozmowie rozstajemy się życząc sobie nawzajem udanej wyprawy. Ruszamy zatem dalej. Wkrótce muszę poprawić słuchawki, które mi się wysunęły. Mówię do Matrixa: Ruszaj przodem. Zaraz Cię dogonię". Jakbym wypowiedział to w złą godzinę. Mijam może cztery winkle i widzę przewróconą shadowke a Matrixa nie! Dojeżdzam i widzę że Matrix cały. Miejscowi pomagają nam podnieść motór. "Szadołka" ma pogiętego gmola i wygięte lusterko. Matrix pościerany na rękach. Poza tym ok. Jednak z jazdą ciężko. Szukamy mechanika i udało się wszystko poskładać. Tego dnia do Meknes już nie docieramy. Zabrakło 50km. Znajdujemy hotelik z basenem i klimatyzowanym pokojem za 10euro i tam zostajemy
Dzień czwarty. Maroko tuż tuż
Śniadanie na ciepło, pakowanie i już około południa byliśmy w trasie. Droga krajobrazowo przepiękna ale winki jak na lekarstwo. Dwa pasy w jedną stronę i nic się nie dzieje...
Po przejechaniu 500km docieramy do Algerciras.
Było nudno, no to się zaczęło. Kilka kompanii przewoźniczych. Cenników nie ma a w dodatku panie w okienku rozumieją tylko w ojczystym języku, czyli hiszpańskim.
W końcu udaje się kupić bilety na prom. Wypłynięcie o godz. 21.00.
Klimat marokański wyczuwalny już w porcie. Mija 22.00 i nic. Mija 23.00 i dalej nic. 20 minut później zaczyna się ruch. Jako bikerzy wjeżdżamy pierwsi po tirach. Wypływamy o północy.
W trakcie rejsu wypełniamy dwa ciekawe druki z których niewiele rozumiemy. Jeden dotyczy zielonej karty a drugi stempla w paszporcie. Pomaga nam je wypełnić Francuz, który wcześniej robi na fotkę e porcie. Po 1,5 godzinnym rejsie docieramy do Tangeru. Wyjeżdżamy i zaczynają się problemy z marokańskimi celnikami. Ubrany w moro zostałem uznany za terrorystę ze Specnazu. Wiadro przechodzi pełny przegląd jednak nie techniczny. Pan pieczołowicie przegląda kufry zadając różne pytania. Tylko się domyślam. Czy np GPS to nie nadajnik wyrzutni rakietowych? A pompka do materaca może posłużyć za broń. Matrixowi dzięki mnie też się obrywa. "You have gun?"
I na koniec wisienka na torcie. Musiałem rozpiąć zbroję czy nie na piersiach przypiętych ładunków wybuchowych. W tym czasie pies obwąchuje nasz motory w poszukiwaniu narkotyków. Ostatecznie w końcu nas puszczają. Wniosek jeden. Nie zakładajcie wojskowych ciuchów jadąc do Maroka.
wtorek, 6 sierpnia 2013
Dzień trzeci, a może jeszcze drugi
Miasto na pewno robi wrażenie, ale w tym momencie mieliśmy dosyć wszystkiego, a przynajmniej ja. Jak zwykle siła spokoju Matrixa wzięła górę.
Posileni gorącą herbatą i bananowcem Natalii bez zmrużenia oka ruszyliśmy w dalszą drogę. Organizm jednak szybko odmówił współpracy. Matrix miał nawet sen... podczas jazdy.Zjechaliśmy zatem na stację i legnęliśmy na motocyklowych. Złapaliśmy trochę snu i porannym zachmurzonym słońcu ruszyliśmy dalej. Cudowne winkle i widoki szybko zrekompensowały nieprzespaną noc. Po południu dotarliśmy do miejscowości Plasencia na camping z basenem w którym niczym senior Siarra kąpaliśmy się w nim sami. Teraz po północy idziemy spać. Jutro Algerciras...
Dzień drugi - marzenie złomiarzy
Spaliśmy pierwszą noc na campie około 100 km od Paryża za 12euro. Mimo że materac cały czas przepuszczał (wkrótce uda się go naprawić dzięki Matrixowi) można uznać noc za przespaną i to bez szarpidrutów w tle. Wystartowaliśmy około 9.00. W Paryżu spotkaliśmy Polaka - motocyklistę, który od 10 lat tam pracuje. Z braku czasu nie udało się za długo porozmawiać ale dzięki niemu odkryłem nowe drogi, ktòrymi można poruszać sie po centrum stolicy Francji.
Około poludnia ruszyliśmy w dalszą drogę w kierunku Hiszpanii...
Pierwszy dzień czyli spotkanie na trasie
Z Matrixem wspólną trasę rozpoczeliśmy od spotkania na autostradzie w Niemczech. Oczywiście nikt nas tam wcześniej nie był... Ale wujek Google był chyba wszędzie i nam podpowiedział. W sumie tego dnia przejechaliśmy przez pięć krajów. Na liczniku przybyło 1063km.